Miłka Raulin, najmłodsza zdobywczyni Korony Ziemi z Polski.
Gdzie byłaś?
W Nepalu. Wróciłam do Polski po ponad dwóch miesiącach nieobecności.
A co tam robiłaś?
Zdobyłam Mont Everest.
Po co?
Bo był ostatnim, brakującym mi do kompletu szczytem z Korony Ziemi (najwyższe szczyty poszczególnych kontynentów – red.). Zdobywając jego wierzchołek, zakończyłam realizację projektu „Siła Marzeń –Korona Ziemi”. Co nie oznacza, że zamierzam spocząć na laurach. Mam już kilka następnych pomysłów.
Już? Przecież jeszcze na dobre nie rozpakowałaś plecaka…
Planów snuję tyle, że życia może mi nie starczyć na realizację wszystkich. Kuszą mnie aktywności, których dotychczas nie próbowałam, przede mną też górskie wyzwania. Za wcześnie jednak na szczegóły. Tymczasem muszę ostatecznie zamknąć ten etap „Siły Marzeń”.
Everest był łagodniejszy
Jesteś najmłodszą Polką, która zdobyła Koronę Ziemi?
Tak. Koronę przekazała mi Martyna Wojciechowska, która zresztą bardzo mocno mi kibicowała i trzymała za mnie kciuki. Jej dobra energia towarzyszyła mi nieustannie. I nie tylko energia, bo w Nepalu poznałam bliską przyjaciółkę Martyny.
A media twierdzą, że rywalizowałyście.
Bo media uwielbiają rywalizację, taka już ich przypadłość. Dla dobra sprawy byłam gotowa nie prostować tych informacji, ale też nigdy nie eksponowałam naszej różnicy wieku. Natomiast media podkreślały ją bez umiaru, gdyż przeciętność ich nie interesuje. Gdybym była najgrubszą Polką na Evereście, mogłabym liczyć na podobne zainteresowanie… (śmiech). Ale – bez hipokryzji – moim sponsorom też ten ring służył, przysparzając rozgłosu, więc tym bardziej puszczałam cały ów zgiełk mimo uszu.
Kobiet nie pyta się o wiek…
Mam 35 lat, urodziny obchodziłam w Everest Base Camp, dwa tygodnie przed zdobyciem Korony.
Zdobyłaś ją jako dziesiąta z Polek.
Tak, wliczając w to panie, które posiadają polskie obywatelstwo, lecz od lat mieszkają za granicą. Korona Ziemi jest bardzo kosztowna, więc ludzie, którzy ją zdobywają, to zazwyczaj osoby dojrzałe, stabilne finansowo, młodszym trudno byłoby zdobyć niezbędne fundusze. Grono jej zdobywców jest też zdominowane przez mężczyzn, podobnie jak całe góry najwyższe. Ale to się na szczęście zmienia.
Czy jakaś młodsza Polka depcze Ci już po piętach w pogoni za Koroną?
Nie mam pojęcia. Projekt pochłonął mnie do tego stopnia, że nie śledziłam statystyk. Jeżeli depcze, trzymam kciuki. Z przyjemnością przekażę jej Koronę
O innych „perłach” w Koronie opowiadałaś już wielokrotnie, o Evereście nie miałaś jeszcze okazji. Powiedz mi zatem, czy był najtrudniejszą z gór, które zdobyłaś?
Nie można tak tego określić. Każdy wierzchołek ma swoją specyfikę. Na przykład na Denali okropnie zmarzłam, a wejście tam było dla mnie wyjątkowo męczące. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że Everest zdobyłam bez wysiłku, lecz w porównaniu do Denali wydawał mi się łagodniejszy… (śmiech). Na Dachu Świata miałam jeszcze zapas energii, mogłabym pójść wyżej, natomiast na Denali – już nie. Technicznie Everest klasyczną drogą, owszem, jest trudny – szczeliny, poręczówki, lód, ekspozycja, nachylenie – lecz są góry trudniejsze.
Natomiast najwyższa góra jest po prostu strasznie męcząca. Tam panują nieludzkie warunki i to dosłownie, bo nie da się w nich żyć. Nieprzypadkowo nazwano ten rejon strefą śmierci. Cały organizm buntuje się przeciwko przebywaniu na takich wysokościach, nic nie funkcjonuje tam tak, jak powinno: głowa, serce, płuca, żołądek, nerki…
(…)
Więcej – czytaj w numerze „n.p.m.”